sobota, 19 listopada 2011

Dlaczego niebieski jest złym kolorem, czyli o nienawiści do Evertonu i Chelsea.

Liverpool jest obecnie drugim tuż po Londynie ośrodkiem portowym Wielkiej Brytanii. To stąd wywodzi się słynny w latach sześćdziesiątych rockowy zespół The Beatles, w skład którego wchodzili Paul McCartney, John Lennon, Ringo Starr i George Harrison. On też jest jednym z powodów, dla których rzesze fanów z całego świata odwiedzają to miasto. Tu, głównie w części portowej kręcono też sceny do filmu Sherlock Holmes, który miał swoją premierę w 2009 roku. Poza tym można tu znaleźć wiele interesujących miejsc i zabytków, między innymi narodowe centrum dzikich kwiatów, czy dworek, należący niegdyś do rodziny Tudorów. Mnie jednak, to położone za zachodnim wybrzeżu północnej Anglii miasto, kojarzy się z czymś zupełnie innym niż z muzyką, filmem, ciekawymi trasami czy budynkami. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, powstały tu dwa kluby piłkarskie: Everton i Liverpool FC. To właśnie ten drugi wymieniony zespół jest powodem, dla którego kocham to miejsce. Nie o miłości jednak chcę teraz pisać.
Niebieski definitywnie jest złym kolorem. Kojarzy mi się z dwoma angielskimi klubami, których nie potrafię znieść. Pierwszym z nich jest wspomniany już przeze mnie Everton. Drugim, Chelsea, drużyna z Londynu.
Jeśli chodzi o Everton, moją niechęć można wytłumaczyć w prosty i zrozumiały sposób. Podopieczni Davida Moyesa są derbowym rywalem The Reds. Każde ze spotkań obu drużyn jest więc czymś więcej niż walką o trzy punkty w tabeli. To walka o miasto. W przypadku Chelsea, historia jest nieco bardziej skomplikowana.
Wszystko zaczęło się jeszcze przed przejściem Fernando Torresa do drużyny The Blues, choć to wydarzenie spotęgowało we mnie negatywne emocje. Choć Nando nigdy nie był moim ulubieńcem, sposób w jaki opuścił Anfield, był dla mnie dotkliwy. W głowie wciąż brzęczały mi jego słowa: „Nigdy nie zagrałbym dla innego klubu Premier League”, „Liverpool jest moim angielskim klubem”. Serce łamało mi się za każdym razem kiedy o tym pomyślałam. I wcale nie dlatego, że odszedł mój ukochany piłkarz (bo Steven przecież został tu, gdzie jego miejsce).  Było mi smutno z powodu rozgoryczenia pozostałych kibiców The Reds, dla których numer 9 był bożyszczem. Palone koszulki były tego najlepszym dowodem.
Mijały tygodnie.. Fakt, że Torres w nowym klubie nie radził sobie jakoś szczególnie, był pocieszający. Liverpool zyskał przecież Luisa Suareza, który nie tylko z każdym kolejnym spotkaniem był co raz lepszy, ale miał również co raz większe grono fanów. W końcu przestały mi już nawet przeszkadzać docinki ze strony niebieskich kibiców, choć nie ukrywam, że początkowo, za każdym razem kiedy słyszałam przyśpiewkę o Fernando (They thought he’d always be a red – Torres, Torres! (…) Fernando Torres, Chelsea’s New number nine!) ogarniała mnie fala złości. W momencie, kiedy emocje związane z hiszpańskim zawodnikiem opadły, (choć wiadomym jest, ze cała sprawa wciąć była na językach) a wszystko zdawało się wrócić do normy, historia zatoczyła koło. Raul Meireles grający w Liverpoolu z numerem 4, przeszedł do Chelsea w letnim okienku transferowym. Docinkowa rewolucja wybuchła po raz drugi. Chęć rywalizacji wzrosła. Dlatego też nie mogę się doczekać jutrzejszego spotkania obecnych, z byłymi zawodnikami Liverpoolu.
Na sam koniec pytanie: dlaczego tak naprawdę nie lubię Chelsea? Na pewno nie z powodu tej dwójki. Zarówno Torres, jak i Meireles są piłkarzami. To, co robią, jest dla nich zawodem, a jak powszechnie wiadomo,  pracę czasami się zmienia. Poza tym, Joe Cole i Glen Johnson przed przejściem do Liverpoolu grali dla The Blues.
Moja niechęć ma dwa podłoża. Jedno prywatne, o którym nie ma sensu tu wspominać, z drugim natomiast jest trochę jak z nieapetycznie wyglądającym jedzeniem. Widzisz jakąś potrawę i po prostu wiesz, że nigdy nie będzie Ci smakować. Chelsea i Everton są właśnie jak takie dania. Bo niebieski jest złym (i niesmacznym) kolorem.

niedziela, 6 listopada 2011

Bolesna prawda.

"If you can't support us when we lose or draw, don't support us when we win."


Nie ukrywam, że wczorajszy mecz ze Swansea mnie rozczarował. Po ostatniej wygranej The Reds z West Brom liczyłam na coś więcej niż poprzeczkę Andy'ego Carrolla i wymęczony remis, (którego mogło nie być, gdyby nie Pepe Reina i jego interwencja) tymbardziej, że przeciwnikiem nie była jakaś mocarna drużyna, a Łabędzie, które zyskały awans dzięki majowemu play-off.


Pomimo szczerego uczucia do Liverpoolu nie potrafię pozostawić tego, ale też innych, a zwłaszcza przyszłych spotkań bez komentarza.


Jak wiadomo, od jakiegoś czasu (mam tu na myśli poprzednie, ciężkie i pełne napięć tygodnie) nad drużyną Kenny'ego Dalglisha wisiały czarne chmury, czego przykładem może być zremisowany mecz z United. Nie ma chyba osoby, która nie zauważyła, że chłopaki najzwyczajniej w świecie nie radzili sobie na boisku. Brak skuteczności, kiepskie podania, a przede wszystkim marne wyniki dawały się we znaki wszystkim. Zarówno tym zasiadającym na trybunach Anfield, jak i tym przed telewizorami.


Część osób zwalała winę za poczynania Liverpoolu na zwykłego pecha. Inna na sędziów - bo przecież oni wszyscy, bez żadnego wyjątku są The Reds przeciwni, nieobiektywnie dyktując kartki i odgwizdując spalone. 


Prawda jest jednak brutalna i niezależnie od tego, jak bardzo kocha się ten klub, trzeba się z nią w końcu pogodzić. Brakuje tempa, pomoc ma zbyt duże luki, atak jest nieprzemyślany, wykończenia proszą o pomstę do nieba, a i część piłkarzy najzwyczajniej w świecie nie sprawdza się na swoich pozycjach. Nie wspominając już o zmianach.
Dla przykładu - Hederson. Dwudziestojednolatek stara się jak może, ale prawe skrzydło nie jest mu pisane. Po jego grze widać, że nie czuję się na siłach żeby zaatakować. Oddaje wszystkie piłki, najczęściej zagrywając do tyłu. 
Nie sprawdza się też duet siódemki z dziewiątką. Suarez i Carroll po prostu nie potrafią się zgrać - to dwa różne typy zawodników. Indywidualności, które mają swoje, nie pokrywające się wizje na rozegranie. Dlatego też ich wspólne akcje wyglądają, jak wyglądają.


Prawdą jest, że Liverpool dysponuje zdolnymi zawodnikami, to nie podlega wątpliwości. Jednakże wystawianie ich na pozycji, na której sobie nie radzą nie tylko nie przynosi niczego dobrego, ale też osłabia grę. Czas chyba przemyśleć prostą rzecz, jaką jest ustawienie. Podobnie jest ze zmianami. Obserwując je, zastanawiam się czym w danej chwili kieruje się Król Kenny. I mam czasem wrażenie, że momentami chodzi o sentyment.


Jakkolwiek by jednak nie było, przytłacza fakt, że to, o co walczyliśmy od samego początku - czwarte miejsce, jest coraz bardziej odległe. Aż strach pomyśleć, co będzie działo się dalej. W końcu kolejny mecz rozegramy z Chelsea. Pytanie brzmi: czy podniesiemy się tak, jak mamy w zwyczaju robić to z trudniejszym przeciwnikiem? 
Chciałoby się, żeby The Reds powrócili. Ale nie na jeden mecz. Chcemy, żeby byli wspaniali za każdym razem.
Bo choć jesteśmy z nimi niezależnie od wyniku, nie ma co się oszukiwać, wolimy kiedy triumfują.

wtorek, 1 listopada 2011

List do M.

Drogi Masterze,


od dnia, w którym się poznaliśmy minęło już wiele miesięcy i nie wiem, czy jestem wciąż tą samą Eweliną, którą gorąco powitałeś pewnego sierpniowego dnia 2010 roku na jednym z meczy Liverpoolu, który oglądaliśmy - jak zawsze, w Cornerze, ale jestem pewna, że nadal (przynajmniej w dużym stopniu) jestem tą, którą nazwałeś swoją siostrą i z którą większość wspólnego czasu spędziłeś  na rozmowach o piłce, dopingu i piciu piwa.


Nie o tym jednak chciałam napisać.


Jest mi przez Ciebie niezmiernie przykro, wiesz? Tak. Jest mi P R Z Y K R O! Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest banalna prosta: nie potrafię się pogodzić z faktem, że już niedługo Cię zabraknie. Nie chcę nawet myśleć, że nie będzie Cię razem z nami nie tylko na kolejnych meczach Premier League w barze przy ulicy Przesmyk, ale nie będzie Cię w ogóle. Nie będzie Cię w naszym Rzeszowie. Z tego powodu mam ochotę na Ciebie pokrzyczeć, i sprzedać Ci niezłego kopniaka w tylne cztery litery. Ale nie zrobię tego. Wiem, że Tobie też jest ciężko. Bo nie ma chyba nic gorszego, niż zostawiać ludzi, których się kocha, jak własną rodzinę. 


W każdym razie..


Dziękuję Ci za wszystkie wspólnie obejrzane mecze. Za każdy wspólnie odśpiewany hymn Liverpoolu. Za wszystkie skoki i krzyki radości po zdobytej przez The Reds bramce. Za wszystkie rasistowskie żarty. Za wszystkie uśmiechy. Za wszystkie 'radusie' na orlikach. I za wiele innych rzeczy, których wymienianie zajęłoby mi wieczność. Dlatego w największym możliwym skrócie: dziękuję Ci, że byłeś, jesteś i będziesz, jednym z najlepszych ludzi jakich w moim życiu udało mi się poznać.


Na końcu tego mizernego listu, życzę Ci jeszcze, żeby w końcu Ci się poukładało. Jeśli nie tu, to na wyspach.
Ale pamiętaj o jednym. My zawsze będziemy tu na Ciebie czekać. Więc nie waż się znajdować sobie nowych przyjaciół!


Podpisano, Ewelina.