wtorek, 1 listopada 2011

List do M.

Drogi Masterze,


od dnia, w którym się poznaliśmy minęło już wiele miesięcy i nie wiem, czy jestem wciąż tą samą Eweliną, którą gorąco powitałeś pewnego sierpniowego dnia 2010 roku na jednym z meczy Liverpoolu, który oglądaliśmy - jak zawsze, w Cornerze, ale jestem pewna, że nadal (przynajmniej w dużym stopniu) jestem tą, którą nazwałeś swoją siostrą i z którą większość wspólnego czasu spędziłeś  na rozmowach o piłce, dopingu i piciu piwa.


Nie o tym jednak chciałam napisać.


Jest mi przez Ciebie niezmiernie przykro, wiesz? Tak. Jest mi P R Z Y K R O! Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest banalna prosta: nie potrafię się pogodzić z faktem, że już niedługo Cię zabraknie. Nie chcę nawet myśleć, że nie będzie Cię razem z nami nie tylko na kolejnych meczach Premier League w barze przy ulicy Przesmyk, ale nie będzie Cię w ogóle. Nie będzie Cię w naszym Rzeszowie. Z tego powodu mam ochotę na Ciebie pokrzyczeć, i sprzedać Ci niezłego kopniaka w tylne cztery litery. Ale nie zrobię tego. Wiem, że Tobie też jest ciężko. Bo nie ma chyba nic gorszego, niż zostawiać ludzi, których się kocha, jak własną rodzinę. 


W każdym razie..


Dziękuję Ci za wszystkie wspólnie obejrzane mecze. Za każdy wspólnie odśpiewany hymn Liverpoolu. Za wszystkie skoki i krzyki radości po zdobytej przez The Reds bramce. Za wszystkie rasistowskie żarty. Za wszystkie uśmiechy. Za wszystkie 'radusie' na orlikach. I za wiele innych rzeczy, których wymienianie zajęłoby mi wieczność. Dlatego w największym możliwym skrócie: dziękuję Ci, że byłeś, jesteś i będziesz, jednym z najlepszych ludzi jakich w moim życiu udało mi się poznać.


Na końcu tego mizernego listu, życzę Ci jeszcze, żeby w końcu Ci się poukładało. Jeśli nie tu, to na wyspach.
Ale pamiętaj o jednym. My zawsze będziemy tu na Ciebie czekać. Więc nie waż się znajdować sobie nowych przyjaciół!


Podpisano, Ewelina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz