środa, 26 października 2011

C'mon The Reds !

Już dziś na Britannia Stadium odbędzie się kolejny mecz czwartej kolejki Carling Cup (we wczorajszych meczach awansował m.in. Manchester United i Arenal Londyn). Tym razem naprzeciw siebie staną podopieczni Tony'ego Pulisa - Stoke City i Liverpool - drużyna Króla, Kenny'ego Dalglisha. Ostatnie spotkanie obu drużyn zakończyło się wygraną Stoke (0:1), jedyną bramkę tego meczu strzelił z rzutu karnego Jon Walters - zagorzały kibic Evertonu. Jak będzie tym razem?

Najpierw przyjrzyjmy się kilku faktom:

- Na 123 rozegrane między tymi klubami spotkania, The Reds wygrali 62 i zremisowali 33 z nich.
- W Carling Cup, obie drużyny spotkały się trzykrotnie. Sam Liverpool zagrał w lidze 207 razy, z czego więcej niż połowę (124) stanowiły wygrane.

A teraz przejdźmy do sedna - do moich przemyśleń na temat dzisiejszego meczu.
Zacznijmy od pytania: jaką taktykę tym razem przyjął Kenny Dalglish? W jednym z wywiadów powiedział, że jest pewny, że kolejne spotkanie obu drużyn da awans jego podopiecznym. Ale czy faktycznie wygrana jest tu taka oczywista? Prawdą jest, że w poprzednim starciu The Reds przez większą część meczu posiadali przewagę. Oddali też 20 strzałów na bramkę. To nie ulega wątpliwości. Czy można jednak zwalić winę za przegrany mecz na brak szczęścia tak, jak to uczynił Król?

Od dłuższego czasu na językach jest skuteczność. A właściwie jej brak. Dowodem na to jest chociażby ostatni mecz z Norwich. Dobra, a nawet świetna gra w pierwszej połowie, idealne podania, mnóstwo strzałów w światło bramki i mnóstwo.. słupków i poprzeczek. Pozornie wszystko jest piękne i ładne, tylko gdzie do cholery podziały się zasłużone gole? Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby Craig Bellamy nie wykorzystał sytuacji w ostatnich minutach pierwszej połowy.. Po plecach przechodzi dreszcz.

Kolejnym punktem zaczepienia jest Luis Suarez. Urugwajczyk, który za wszelką cenę chcę zdobyć bramkę, ale od jakiegoś czasu najzwyczajniej w świecie nie może tego zrobić. Dodatkowo zaczynają drażnić jego próby wymuszenia faulu. Boję się trochę, że w sytuacji, w której naprawdę zostanie 'podcięty', sędzia najzwyczajniej w świecie nie weżmie tego na poważnie. Bo jak wiadomo nie od dziś, z sędziami, zwłaszcza tymi, którzy pojawiają się na meczach Liverpoolu, bywa różnie (w tym miejscu wcale ich nie pozdrawiam!).

Na końcu i po krótce obrona.. Carra, jak wszyscy wiemy, nie gra już tak dobrze jak kiedyś. Z przykrością muszę nawet stwierdzić, że nie gra w ogóle. Pewnie nie tylko ja jestem też zdania, że powinien w końcu usiąść na ławce rezerwowych. Szkoda tylko, że zupełnie inną wizję ma w tej kwestii Dalglish..
Podobnie Johnson, który powinien się pozbierać, bo nie można sobie pozwolić na żadne błędy, jeśli myśli się o pięciu w górę tabeli.

Podsumowując - obawiam się nieco dzisiejszego spotkania. Jednocześnie przepełnia mnie wiara.
Co by się jednak nie działo, sercem byłam, jestem i będę z nimi.

wtorek, 25 października 2011

Coś więcej.

Sierpień, 2009 rok:

Dostałam się wtedy na Uniwersytet Rzeszowski na trzyletnią, licencjacką, dzienną historię.
Spakowałam walizkę. A właściwie dwie.W jednej leżały równo złożone koszulki, sweterki, bluzy, spodnie i buty. W drugiej, tony wspomnień, których nie mogłam, albo nie chciałam się pozbyć.

Spędziłam w Zawierciu szesnaście lat, więc normalnym było, że kiedy przyszło mi je opuścić na stałe, zaczęłam tęsknić. Przypominałam sobie wszystkich ludzi, których tam poznałam. Analizowałam wszystkie posunięcia. Zamykałam oczy i widziałam swoje ulubione miejsca, swoje ulubione dni. W zaciśniętej dłoni trzymając prezent z wakacji od mojej najlepszej przyjaciółki, szłam na peron, wierząc, że będzie mi codziennie towarzyszyła, że będzie ze mną zawsze, gdzieś w mojej głowie i w sercu. Nie chciałam wyjeżdżać.

Sierpień,  2010 rok:

Wtedy właśnie poznałam McDzika, Mastera, Kezmana, Grubego i całą resztę rzeszowskiej ekipy Liverpoolu. Pamiętam, że pierwszy raz spotkaliśmy się na orlikowym meczu, kiedy nasi czerwoni kibice mieli zmierzyć się z kibicami hiszpańskiego Realu Madryt. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem. Ale ja tego dnia wygrałam coś znacznie większego.

Wygrałam przyjaźń. Prawdziwych, niezastąpionych ludzi, którzy od tamtej pory towarzyszyli mi na każdym kroku. Nie tylko na meczach w Cornerze, nie tylko podczas rozgrywek na boiskach liceów i turniejach, które organizowaliśmy. Byli ze mną w każdej chwili mojego życia, na dobre i na złe. Zawsze mogłam na nich liczyć. A oni mogli liczyć na mnie. Bo w naszych żyłach płynęła, płynie i płynąć będzie czerwona, Liverpoolowska krew, której nikt nie jest w stanie zmącić.

Bo Liverpool to coś więcej niż klub. Liverpool to rodzina. To sens życia.

Stoke! Nadchodzimy!

Już jutro odbędzie się  IV rundza Carling Cup, w której Liverpool zmierzy się na Britannia Stadium z miejscowym Stoke City. Należy tu przypomnieć, że ostatnie spotkanie obu drużyn zakończyło się wygraną podopiecznych Tony'ego Pulisa, którzy po wykorzystaniu kontrowersyjnego karnego objęli prowadzenie.

Jak będzie tym razem? To, że zarówno The Reds jak i The Potters środowy mecz będą chcieli wygrać, nie ulega wątpliwości, a jest jedynie zapowiedzią tego, że czeka nas emocjonujące, przepełnione walką i zdeterminowaniem widowisko.

Osobiście nie mogę się już doczekać tego starcia. Odnoszę bowiem wrażenie, że Luis Suarez, który w meczu z Norwich pomimo wielu prób nie strzelił ani jednej bramki, będzie chciał udowodnić trenerom, kolegom z drużyny, a przede wszystkim kibicom i samemu sobie, że jest odpowiednią osobą, na odpowiednim miejscu. Liczę też na to, że pozostała dziesiątka weźmie z niego przykład i da z siebie wszystko, dwojąc się i trojąc po to, by dać zwycięstwo Liverpoolowi. Bo przecież muszą wygrać. Innej opcji nie ma.

niedziela, 23 października 2011

Mecz z Norwich

Wczorajszy mecz na Anfield zakończył się remisem z Norwich City.

Kiedy patrzy się na skład, w jakim wybiegli na murawę podopieczni Kenny'ego Dalglisha: Reina, Carragher, Skrtel, Johnson, Enrique, Kuyt, Adam, Gerrard, Downing, Bellamy, Suarez i przeanalizuje się ławkę rezerwowych, na której zasiedli Doni, Agger, Carroll, Maxi, Spearing, Henderson i Flanagan, aż nie chce się w to wierzyć. Przez pierwsze piętnaście minut, ba! przez całą pierwszą połowę podopieczni Lamberta przecież nie istnieli!

Wspaniała wymiana piłki graczy Liverpoolu, liczne strzały w światło bramki, kilka słupków i poprzeczek, to wszystko sprawiło, że Kanarki wyglądały na zagubione i przestraszone. I w końcu Craig Bellamy, w ostatniej minucie strzelił im bramkę. Tak na dobitkę.


Co działo się później? Po piętnastominutowej przerwie powracamy na murawę. Składy pozostają bez zmian. Suarez dwoi się i troi pod bramką przeciwnika, mimo to posiadanie piłki staje się co raz mniejsze. Beniaminek powraca do gry tak, jakby obudził się z jakiegoś snu, a co gorsza, strzela bramkę wyrównawczą w sześćdziesiątej minucie. Sytuacja staje się napięta. Każdy chce wygrać, a już na pewno Norwich, drużyna, której nie udało się to na Anfield od 17 lat, a która uwierzyła, że jest to możliwe.
Na boisku pojawia się Andy Carroll. Zaraz po nim młody Henderson.
I choć Liverpool wciąż stwarza sytuacje podbramkowe, John Ruudy nie pozwala już żadnej piłce wpaść do siatki. Mecz kończy się remisem, 1:1.

Należy zadać sobie jedno zasadnicze pytanie: dlaczego The Reds tracą cenne punkty z drużynami usytuowanymi w tabeli daleko za nimi, a potrafią spiąć się w meczach z mocniejszym przeciwnikiem, przeciwnikiem pokroju Chelsea czy Arsenalu?
Czy można tu mówić o pechu? A może to syndrom średniaka?

Osobiście uważam, że zabrakło skuteczności. Gdyby zamienić wszystkie słupki i poprzeczki na bramki, bylibyśmy świadkami niesamowitego widowiska. To już drugi z kolei mecz LFC, który powinien zakończyć się zwycięstwem. MOTM - Suarez, bez wątpienia. Brawa dla Bellamy'ego. Co do sędziego, wolę przemilczeć, bo ograniczam wulgaryzmy.