wtorek, 25 października 2011

Coś więcej.

Sierpień, 2009 rok:

Dostałam się wtedy na Uniwersytet Rzeszowski na trzyletnią, licencjacką, dzienną historię.
Spakowałam walizkę. A właściwie dwie.W jednej leżały równo złożone koszulki, sweterki, bluzy, spodnie i buty. W drugiej, tony wspomnień, których nie mogłam, albo nie chciałam się pozbyć.

Spędziłam w Zawierciu szesnaście lat, więc normalnym było, że kiedy przyszło mi je opuścić na stałe, zaczęłam tęsknić. Przypominałam sobie wszystkich ludzi, których tam poznałam. Analizowałam wszystkie posunięcia. Zamykałam oczy i widziałam swoje ulubione miejsca, swoje ulubione dni. W zaciśniętej dłoni trzymając prezent z wakacji od mojej najlepszej przyjaciółki, szłam na peron, wierząc, że będzie mi codziennie towarzyszyła, że będzie ze mną zawsze, gdzieś w mojej głowie i w sercu. Nie chciałam wyjeżdżać.

Sierpień,  2010 rok:

Wtedy właśnie poznałam McDzika, Mastera, Kezmana, Grubego i całą resztę rzeszowskiej ekipy Liverpoolu. Pamiętam, że pierwszy raz spotkaliśmy się na orlikowym meczu, kiedy nasi czerwoni kibice mieli zmierzyć się z kibicami hiszpańskiego Realu Madryt. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem. Ale ja tego dnia wygrałam coś znacznie większego.

Wygrałam przyjaźń. Prawdziwych, niezastąpionych ludzi, którzy od tamtej pory towarzyszyli mi na każdym kroku. Nie tylko na meczach w Cornerze, nie tylko podczas rozgrywek na boiskach liceów i turniejach, które organizowaliśmy. Byli ze mną w każdej chwili mojego życia, na dobre i na złe. Zawsze mogłam na nich liczyć. A oni mogli liczyć na mnie. Bo w naszych żyłach płynęła, płynie i płynąć będzie czerwona, Liverpoolowska krew, której nikt nie jest w stanie zmącić.

Bo Liverpool to coś więcej niż klub. Liverpool to rodzina. To sens życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz